Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/30

Ta strona została skorygowana.

— Panoczku, jest dębina. Dziesięć sztuk!
— Strażnicy mówili o siedmiu, ale i te trzy pewnie daleko od tamtych nie rosły. Gdzieście znaleźli?
— Pod strzechą leżą, od sadu, w zagrodzie tych niby waszych Feliksów. Ot, tam, gdzie grają.
— No, to chodźmy!
— Będzie rozbój! — szepnął Makar.
— Nie obejdzie się! A jakże! — odparł Szymon obojętnie, przodując gromadce. Po chwili się obejrzał:
— Nie ociągajcie się. Nic stanie się nikomu z was żadna krzywda. Poprzysięgam to wam!
Chłopi w milczeniu przyśpieszyli kroku.
W oświetlonéj zagrodzie nikt się takich gości nie spodziewał. Towarzystwo, dość liczne i stosownie do wesołéj uroczystości podochocone, zabawiało się właśnie tańcem i hałaśliwą gawędą. Obiedwie izby mieszkalne i kuchnia pełne były po brzegi. Matrony i starsi mężczyźni obsiedli wokoło ławy, stołki, kufry, przyglądając się uciesze młodzieży.
Szymon stanął w sieni, zajrzał do izb, potém do kuchni, i tam się skierował wprost na niemłodego mężczyznę, który, otoczony gronem szlachty, coś dowodził, gwałtownie gestykulując.
Tak byli zajęci rozmową, że wejścia Szymona nie spostrzegli, aż dziewczyna młoda, zajęta w kuchni, krzyknęła przerażona:
— Szymon!
Wtedy tamci się obejrzeli, i nagle mówca umilkł,