świat swém rozdzierającém kwileniem i za ścianą słychać było płacz dziecka i stuk kołyski.
Szary, posępny dzień wschodził — bez słońca. Basia wzięła książkę do nabożeństwa i półgłosem poczęła odmawiać pacierze przedśmiertne. Na chwilę ustało rzężenie choréj i ręka jéj bezwładna poczęła czynić ruchy niesforne, a twarz cała się kurczyła.
Basia zrozumiała jéj chęć ostatnią: wzięła tę biedną rękę i podniosła do czoła i piersi, krzyżem ją znacząc.
Iliniczowa się ocknęła i rzekła, pochylając się nad umierającą:
— Szczęśliwaś ty, odchodząc. Jeszcze w Miernicy zostaniesz. Ja już nie! ja nie!... I dzieci te, coś kochała, rozlecą się, jak liście suche, nie legną kiedyś przy tobie, tułacze, bezdomne! Mój Boże, mój Boże! Tyś nie chciał takiéj niedoli. Tyś jéj nie dał — Ty, ojciec!
I wreszcie poczęła szlochać, zmęczona rozpaczą. I Basia, nie mogąc się pohamować, zapłakała z nią, a konająca snadź na sekundę odzyskała skrę przytomności, bo oczy jéj błędne napełniły się łzami, i z wysiłkiem poruszyła ustami.
Dźwięk niewyraźny to był, urywany wyraz, nieudolne szeplenienie dziecka.
Iliniczowa uklękła nad nią, ucho przyłożyła do ust, wytężyła uwagę.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/301
Ta strona została skorygowana.