Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/307

Ta strona została przepisana.

dzień kolej tu będzie przez nasze bagna i rzeki, a ten Werner znalazł u ciebie złoto w ziemi: żwir w Bielicy, na granicy Horodyszcza. Kopalnia zapłaci im stokrotnie tę bajeczną cenę, jaką ci dali.
— To nieprawda! — krzyknął Ilinicz, blednąc.
— Zobaczysz! Nas ztąd wypiera, nie bieda, ale nasza własna głupota. Więc ci się zdawało, że tę bajeczną cenę dają ci tak sobie, dla fantazyi? Ha, ha!
— Więc i w Horodyszczu żwir być może!
— Dałby to Bóg dla Basi cierpliwéj.
Ilinicz oburącz porwał się za włosy.
— Przeklęty dzień! Przeklęty dzień! — wyjąkał.
Zaczynały się dla niego bardzo prędko te nowe troski, które mu Oyrzanowski przepowiedział.
A przychodziły całą chmarą, jak czarne kruki na żer, tém dotkliwsze, że pełne wstydu i wyrzutów.
Na pogrzebie nikt się nie pokazał z sąsiedztwa. Wymówili się złą drogą, ale naprawdę wieść, że sprzedaż Miernicy dobiła staruszkę, rozeszła się z piorunującą szybkością, oburzyła wszystkich.
Zaraz po pogrzebie, bez pożegnania, bez dobrego słowa, Józia z dziećmi odjechała do brata. W pustym domu Ilinicz został sam, opuszczony, z mnóstwem zajęć, kłopotów, rachunków i z piekącemi myślami.
Były desperackie te ostatnie dni, to żegnanie kątów i ludzi, ten nowy zarząd, ta rola upokarzająca wobec dworu i wsi, rola dezertera.