Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/311

Ta strona została przepisana.

— Uratowany, ja przysięgnę! — cieszył się jak dziecko Szymon, aż mu się oczy błyszczały.
Oyrzanowski, pociągnięty tą szczerością, obie ręce do niego wyciągnął.
I przez chwilę zapomnieli wszyscy trosk własnych dla téj dobréj nadziei i otuchy.
— Żeby się jeszcze ożenił z panną Zagrodzką! — westchnął Szymon.
— Ach ty, zapaleńcze, fantasto! Czy ty nigdy sobie samym nie myślisz? — uśmiechnął się Oyrzanowski.
— Co mam myśléć? Albo mi źle? — odparł Szymon z prostotą. — Co pańskie, to moje, a zapłaconym hojnie, żem tu razem, jak brat i syn.
— Jeśli pan brat i syn, to proszę do roboty! — zawołała Basia. — Polecam panu opalenie całego domu.
I wyprowadziła go z sobą.
Stary dom dawno nie pamiętał takiego ruchu i zachodu, i takich śmiechów. Gdy o zmroku zajechały sanie z Sokołowa, nawet pan Oyrzanowski przyłączył się do wesołéj gromadki.
Iliniczowa przywiozła dzieci, i wnet gwar napełnił cały dom, a pan Seweryn odświętnie był wesół swobodny, i jak za dobrych czasów przekomarzał się z Basią i żartował z Szymona.
— Co to? Ile tu nakryć na stole? Nie umiecie rachować do dziesięciu, widzę! — wołał, pomagając im niby w nakrywaniu stołu.