bardzo dalecy i obcy, a widzieli się zaledwie trzeci raz w życiu.
Ale był to świąteczny dzień, odetchnienie po znoju i trosce, i nawet jemu, pessymiście, było bardzo lekko na sercu.
Gdy wstano od wieczerzy, kilka kieliszków starego miodu rozmarzyło Sokolnickiego. Pozostał z Szymonem w jadalni i rzekł nagle:
— Może to prawda, że ona piękna? Co, Szymku?
— Prześliczna, i samo zdrowie — odparł Łabędzki.
— I głupi Woyna nie umie jéj zdobyć! Gdybym był na jego stanowisku, byłaby moją.
— Pan może ją mieć i na swojém stanowisku.
— No, nie! Do nędzy nie potrzeba towarzystwa. Et, bredzę. Ten przeklęty miód Basi! I nic mi o tych gościach nie powiedziała. Psuje mi się Basia! Możebyśmy uciekli do domu?
— O! A nasze kolendy? Zresztą, na świecie zadymka. Ja się już na nocleg wprosiłem do pana Bahy.
— Ty-byś tylko wisiał w Horodyszczu!
Jednakże nie upierał się przy wyjeździe i uszu nastawiał. Z dalszych pokojów dochodził dźwięk fortepianu.
— Kolendy! — zaśmiał się jak dziecko Szymon i wybiegł.
Nie były to kolendy, lecz Nika grała na starym
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/319
Ta strona została skorygowana.