Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/325

Ta strona została przepisana.

snące świeczki na choince słabo oświetlały wielką komnatę; u komina chwilami błyskał płomień i gasł.
— Pewnieś obdarzył Basię smolnemi szczapami? — rzekł Sokolnicki do Szymona — Spytaj-no, gdzie je chowa?
Szymon poszedł i przepadł bez skutku swego posłannictwa. U komina czekali na niego cierpliwie młodzi.
— Wie pan, jakie dziś uczyniłam odkrycie? — rzekła Nika.
Pan Seweryn poczerwieniał zmieszany. Zaśmiała się ze świadomością przyczyny.
— Nie, nie to! — odparła wesoło. — Tego byłam i pewna. Ale zrobiłam odkrycie, że panna Barbara i pan Łabędzki są dla siebie stworzeni. Jeśli ich drogi się rozejdą, będzie dwoje zmarnowanych ludzi.
— Co pani mówi! Szymon? On pewnie o tém nigdy nawet nie zamarzy. On ma serce gdzieindziéj, ona nie myśli o małżeństwie. I zresztą, tyle ich dzieli! Nie daj im tego, Boże!
— Dlaczego? Owszem, on wart szczęścia, bo jest człowiekiem bez skazy i zarzutu. I pan ma obowiązek w tém mu dopomódz, bo mówię panu: oni dla siebie są stworzeni. A jemu czém zapłacicie za braterstwo i przywiązanie?
— Gwałtu! gdyby Basia to słyszała...
— Ręczę, że nie byłaby zgorszona. Ona ma stokroć mniéj uprzedzeń, niż pan, a stokroć lepiéj ceni