Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/327

Ta strona została przepisana.

któréj na linię nie odstąpię. Teraz na pana koléj spowiedzi.
— Ja dziś nic nie wiem więcéj, tylko, żem bardzo szczęśliwy! — rzekł zcicha Sokolnicki.
— Bądź-że nim pan bez troski — odparła, podając mu rękę.
Zatrzymał ją w dłoni wahająco.
— Może mi pan podziękować za spełnione dzisiejsze życzenie przy opłatku. Śmieją się panu oczy!
Pochylił się i ucałował jéj rękę.
— Moja, moja! — szemrało w nim, i odurzony był jak po winie.
W téj chwili Szymon przyniósł parę drzazg smolnych i rzekł:
— Toć to dzisiaj w nocy wedle legendy starościna przychodzi z kaplicy do komnaty z alkową. A pan wie, że tam dla pana posłano i dla pana Zagrodzkiego?
— Mnie się nie pokaże — rzekł obojętnie Sokolnicki.
— Dlaczego? — spytała Nika.
— Bo pokazuje się członkom naszéj rodziny wtedy, gdy ma być śmierć w rodzie! Straciłem jednak rodziców, a jéj nie widziałem nigdy.
— A obcy jéj nie widują? — badała dalej Nika.
— Owszem! Ja widziałem — rzekł Szymon.
— Ejże, jak to było?