Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/328

Ta strona została przepisana.

— Naturalnie, w nocy i we śnie, po nasłuchaniu się legend wuja — wtrącił Sokolnicki.
— Nie. Było to wieczorem, jesienią, koło kaplicy.
— A cóżeś tam robił?
— Nie pamiętam. Jechałem konno z miasteczka i chciałem wstąpić, do pana Bahy prawdopodobnie. Od drogi prowadzi tam ścieżka przez ogród, pod kaplicą. Zaledwiem na nią skręcił, koń się rzucił w bok, i wtedy widziałem, jak z kaplicy wyszła kobieta biała, zakwefiona, z rękami załamanemi, i poszła ku dworowi.
— Dziewka, która chodziła po orzechy lub chwast — rzekł Sokolnicki. — A tyś pewnie zemknął?
— Nie, uspokoiłem z trudem konia i ruszyłem za nią. Widziałem ją wciąż przed sobą aż do domu. Tu nagle usłyszałem krzyk, i widziadło znikło. Krzyczała zaś służąca panny Barbary, która ją także spostrzegła.
— Ja-bym wiele dała, by ją zobaczyć. Chociażby jéj portret, ten zakryty.
— Chodźmy! — szepnął Sokolnicki. — Wuj zajęty, Basia wyszła: zajrzymy pod firankę.
Jak troje złoczyńców, wśliznęli się do jadalni.
Szymon pilnował drzwi, a oni weszli na krzesła i odsłonili kitajkę.
Ukazała się twarz blada, kwefem otoczona, bardzo piękna, ale tragiczna.