Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/334

Ta strona została przepisana.

z nią Szymon. Stali jak skamieniali na wieść o nieszczęściu.
Pan Seweryn pod piecem stanął i milczał.
Szymon pobiegł obejrzeć szkodę.
Po chwili wrócił, blady także i drżący.
— Cóż, koniec, ruina! — burknął Sokolnicki.
— Zkądże wiedzieć można, zanim przybędą kotlarze i mechanicy? Ale te żydy.. Ach! Nie wytrzymałem. Zdaje mi się, żem zabił Altera!
— Bój się Boga! Zgubiłeś siebie i mnie!
— Niech-ta! Pójdę w Sybir, ale on się nie będzie naigrawał więcéj z naszéj niedoli!
— Gdzież to było? Przy ludziach?
— Nie, wlazł do sieni. Bóg widzi, żem cierpiał nad możność. Tam go powaliłem wreszcie!
Pan Seweryn poszedł do sieni i odetchnął z ulgą: Altera nie było.
— Pociesz się, żyje! Będzie cię daléj kąsał a moją krew pił! — mruknął ponuro.
— No, drogo mnie to będzie kosztowało! Ale mniejsza. Nie pokaże się dzisiaj. I to wygrana!...
— Ale jutro, ale daléj! — szepnął zgnębiony Sokolnicki. — Niema co się łudzić. Zginąłem! Gorzelnia trzymała mnie trochę nad wodą: teraz utonę.
— Trzeba ją ratować.
— Czém?
— Ano! — zamyślił się Szymon. — Mam trochę