jest drugi rachunek. Zwrot pieniędzy za wódkę, za wywar, za kupione i własne kartofle i zrujnowana gorzelnia w rezultacie. Tu niema wyboru: pierwsze — to ciężki bój; drugie — to haniebna śmierć. Pojadę dziś jeszcze do Warszawy po kocieł.
Sokolnicki zgnębiony usiadł i wzrok jego padł na list, który snadź przyszedł w czasie świąt i czekał na odpowiedź.
Wzdrygnął się i sięgnął po niego.
— Co może pisać Burakowski? Procent mu odesłałem przecie.
— Ten stary sknera z miasteczka? Sam mu procent odwoziłem od sześciu tysięcy.
Sokolnicki czytał i szara bladość okryła mu skronie.
— Wypowiada kapitał od roku! — rzekł głucho.
Obadwaj umilkli, jak gromem rażeni. Była to ostateczna klęska.
— To zemsta Altera za las — szepnął Szymon. — To jego intryga. On bywa u Burakowskiego!
I znowu milczeli, widząc przed sobą czarną otchłań.
Wreszcie Szymon gwałtem się otrząsnął i wstał.
— To za pół roku. Gorzelnia pierwsza. Jadę, panie. Nie damy się, nie damy! Niech pan nie rozpacza.
— Ja nie rozpaczam, tylko klnę dzień mego urodzenia za taki los! Mój Boże, i cóżem zawinił, i za co się męczę całe życie? — jęknął Sokolnicki.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/336
Ta strona została przepisana.