Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/337

Ta strona została przepisana.

Głowę ujął w dłonie i po chwili zamruczał:
— Gdyby nie długi, nie cudza wiara i zaufanie, łeb kulą-bym roztrzaskał, żeby nie czuć, nie cierpieć. Piekło lepsze od takiéj doli!
— Ciężar rachuje się wedle barek. Wiedział Bóg, co pan wytrzyma, i tyle dał. Ale bunt osłabia, i słusznie pan mówi, że cudza wiara obowiązuje do wytrwania. Cicho, niech pan się nie buntuje; Boża łaska może już stoi u proga: niech pan jéj nie płoszy. I dusza pana może komu przeznaczona i droga; nie wolno może już panu jéj marnować. Nic to! Wszystko minie! Myślmy o tém, co najbliższe! Proszę się ostro brać do rozbiórki; ja za tydzień kocieł dostawię. W lesie Hipek mnie zastąpi: może pan o to być spokojny; we dworze pani Józefa dopilnuje porządku. My we dwóch tę biedę będziemy łatali! Wypłyniemy, panie!
Była czarna noc, mróz i zadymka. Szymon na swe jednokonne sanki siadł i bez woźnicy ruszył mil sześć do stacyi kolei.
Droga szła przez lasy, zamarzłe rzeki, prostując odległość do połowy. Zimą była to droga nie do przebycia.
Ujechał już Szymon mil parę, nie błądząc, i dobił się lasów Głębockich. Musiał wstąpić po drodze do niemca nadleśnego, u którego po pożarze swéj osady składał pieniądze zebrane za drzewo. Tam trochę drogę zmylił i powoli, oryentując się w położeniu,