Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/338

Ta strona została przepisana.

jechał trybem, szukając szlaku. Wtém koń jego w bok się rzucił, chrapał, nie chciał iść daléj.
W białym tumanie śniegu zamajaczył pod drzewem jakiś przedmiot duży i ciemny a nieruchomy. Szymon wychylił się z sanek, a zaciekawiony wysiadł wreszcie, trącił to „coś” batem, potém ręką dotknął — i przeraził się.
Był to człowiek zmarzły, skulony pod drzewem, okryty z głową wytartym kożuchem.
Szymon kożuch zdarł i przyjrzał się.
Rękoma obejmował kolana, głowę miał wciśniętą między nogi, ale nie był jeszcze skostniały.
Tedy Szymon odwrócił mu twarz w górę i przyjrzał się rysom. Nie znał go, chociaż znał mniéj więcéj wszystkich okolicznych chłopów. Zresztą nie chłop to był, ale jakiś nędzarz czy włóczęga. Miał buty, spodnie, kaftan podarty, pod którym nie było koszuli, włosy w kudłach, zarost dziki.
„To może Liszka!” — przyszło mu do głowy.
Sięgnął do sanek, po torbę z zapasami, którą mu dała na drogę Iliniczowa, dobył wódki i, rozwarłszy z trudem zęby nieszczęśliwemu, począł mu ją lać w gardło, a potém śniegiem go trzeć i cucić gwałtem. Długą chwilę nie było skutku, nareszcie człek połknął wódkę i zatrząsł się. Szymon dał mu znowu pić, a potém położył go na sanki, nakrył derką, swoim kożuchem, a sam zdyszany, spotniały, pomimo mro-