Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/339

Ta strona została przepisana.

zu, jął zwłóczyć gałęzie i słomą je podpalił. Gdy płomień buchnął, zajrzał do sań.
Człowiek żył, patrzył już, nieprzytomnie, z jakąś niemą grozą i poruszył ustami.
— Pij! — rzekł zbawca, podając mu butelkę.
Ten począł pić chciwie, ale po pierwszym łyku zachłysnął się i z trudem rzekł:
— Chleba!
Szymon śmiał się z radości, podając mu kromkę chleba, który przez troskliwość przy ogniu nagrzał. Człowiek, jak zwierz, rzucił się na jadło, pożerał, oczyma zaś więcéj szukał.
Łabędzki usiadł przy nim, krajał i dawał, przerażony tym strasznym głodem, a rad niezmiernie wracającemu życiu!
Człowiek skulony, trzęsąc się jak w febrze, patrzył to na ogień, to na niego z pod brwi, nieufnie, i jadł, jadł...
Czkawka poczęła go męczyć; tedy sam sięgnął po butelkę i wypił odrazu połowę.
Wtedy chwilę odpoczywał, dysząc ciężko, i jął swoje nogi oglądać, czy nie odmroził.
Łabędzki więcéj gałęzi rzucił na ognisko, które padający śnieg gasił, i rzekł:
— No, i cóż? Jakże ci? Nie odmroziłeś nic?
Człowiek się dźwignął na nogi, ale znowu upadł i odparł ponuro:
— Ja gorszy mróz znam, ale takiego głodu