jeszczem nie znał. Tydzień na czczo! Teraz kroku nie mogę uczynić. Słabo!
— Zkądeś? Odwiozę cię do domu.
— Ja nie mam domu.
— Tyś Liszka?
— A ja! — odparł człowiek. — Możesz zarobić na mnie sto rubli. Jak kłodę odwieziesz. Nie mam mocy nawet ciebie zarznąć!
— A zarżnąłbyś, gdyby moc?
— Każdemu życie miłe, a mnie jeszcze więcéj, bo mnie drogo kosztuje. Ot i przyszedł koniec. Zdechnę!
Zwinął się jak robak i zębami zgrzytnął.
— Jaż cię nie odwiozę, nie, za nic! — zawołał Łabędzki, wzdrygając się ze zgrozy.
Człowiek ponuro, nieufnie ku niemu spojrzał, ale milczał.
— Zkąd-eś tu się wziął? Dlaczegoś głodny? Przecież chłopi cię przechowywali dotychczas?
— Póki stu rubli nie ogłosili po gminach. Wtedy ja sam poszedłem w lasy, bom nie chciał zginąć, jak baran lub cielę związane. A tu i obławę zrobili na mnie. Nie można było z lasu wyjść. Ot i tydzień przeszedł. Ludzie kutyę jedli, a ja mech jadł. Ty kto taki? — spytał nagle.
— Ja Łabędzki z Sokołowa.
— Aha, co cię spalili! Aha! Ty Łabędzki i ty
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/340
Ta strona została przepisana.