Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/342

Ta strona została przepisana.

— Nie brałem. Konia na stacyi zostawię w znajoméj karczmie. Za parę dni wrócę.
— To ja z koniem zostanę, jako twój furman. Moc mi wróci tymczasem.
— A jak cię tam kto pozna?
— Nie pozna! Tam daleko. Będę spał w słomie, w stajni. To ty się pytaj, co będzie, jak ci konia ukradną, a o mnie się nie troszcz.
— No, to połóż się w saniach; masz derkę do nakrycia, tylko nie śpij, bo zmarzniesz. Twoje szczęście, żem zbłądził, ale teraz byle prędzéj drogę znaleźć.
— Drogę, to ja ci pokażę: skręcaj w lewo. Ze mną nie zbłądzisz. Mnież teraz te lasy dom zimą, a latem zboże. Ciężko wiosny doczekać takiemu jak ja.
— Sam tak chcesz. Możesz za morza wyjść, byleś chciał inaczéj żyć.
— Nie chcę Tum się urodził, tu zdechnę. Byle nie w turmie, i nie tam, zkąd idę.
Szymon umilkł, widząc, że się nie porozumieją, a Liszka w słomę się zagrzebał, i tak jechali długi czas. Nagle Szymon konia zatrzymał, Liszka głowę wytknął i rozejrzał się.
— Aha, to głębocka straż! To ty tu mnie dowiózł, żeby sobie pomoc na mnie zebrać!
— Głupiś, bardziéj niż zły. Gdybym chciał, tobym ciebie porzucił pod drzewem. Trzymaj konia