Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/344

Ta strona została przepisana.

— Prawda, i nie boisz się?
— Nie. Umrzeć raz trzeba. Lepiéj prędko, niż gnić w pościeli.
— Zuch z ciebie. Żeby ty nie był głupi zaprzedaniec, byłby z ciebie kompan sławny!
— Aha, znaczy, że zbójca znakomity! — zaśmiał się Szymon na tę dziwną pochwałę. — To się mylisz: nie byłby ze mnie zbój, bo słabego-bym na rękach nosił, a nie gnębił.
— Słaby dla silnego jest jak kiełb’ dla szczupaka.
— Czy tobie to kiełb’ mówił?
— Ot, poczynacie gadać, jak z książki! Dajcie raczéj jeszcze jeść i pić.
— Weź torbę i wypróżnij do dna. Wkrótce już będziemy na miejscu. Wiesz co masz robić?
— Jeszcze i ciebie nauczę!
Liszka zjadł, co było, wysączył resztę wódki, potem odział się w siermięgę, wziął lejce, rozejrzał się i gwizdnął na konia.
— Za godzinę będziemy na stacyi — rzekł.
Szymon spojrzał na zegarek.
— Poganiaj ostro, bo mogę się spóźnić.
Szczególny woźnica rozkaz spełnił. Słońce właśnie wschodziło, czerwone, mroźne. Zdaleka już usłyszeli gwizd nadchodzącego pociągu. Koń dobywał resztki sił; wpadli na stacyę, gdy rozległ się pierwszy dzwonek. Szymon skoczył po bilet, potem do wago-