Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/347

Ta strona została przepisana.

— Widziałeś swoją Teklę?
— Widziałem. Ho, ho, żeby nie ona, Wilczycę-bym dawno zadławił! Dziewka z nią sypia.
— Śliczna dziewka i dobra.
— Aha! Gadają, że wy ze sobą się miłujecie.
— Ot bajki!
— Mnie wszystko jedno. Co dziewka znaczy? Nie ty ją weźmiesz, to inny. Brzydzę się chaty, bo ino w niéj płodzą się tarakany i babskie swary.
— Długoś był w robotach?
— Niedługo, pięć lat. Potem uciekłem, złapali. Byłem znowu trzy lata, znowu uciekłem. Teraz już nie złapią żywcem.
— Toś dziesięć lat wędrował?
— A cóż! Myślisz, żem jechał koleją? Oho! I tak prędko przyszedłem.
— A tuś już dawno?
— Na wiosnę będzie dwa lata.
— I ledwie teraz słuch się o tobie rozszedł?
— A cóż! Ja ta nie chciwy rozgłosu! — roześmiał się cynicznie. — Żeby nie Semen Ryży ze Sobot, to-by dotąd cicho było! Nu, ten mi zapłacił.
— To tyś ich spalił?
— A ja! Jakże, nie warto było? Mścił się na koszulę, com z płotu wziął. Jedna koszula, bom żadnéj nie miał. Takie to gałgany!
— I cała wieś z dymem poszła...