Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/358

Ta strona została przepisana.

Na to wszedł Zagrodzki.
— Miły pasażer! — rzekł. — Było o co się starać! Przecież ona przez parę tygodni o nim jednym tylko mówiła i myślała. Na powitanie poszarpał szlafrok mojéj żony, prawdziwe koronki...
Pies bardzo niechętnie wreszcie dał się ująć i przesiedlić na ręce Sokolnickiego.
— Dla mnie to dar bez ceny! — rzekł, gładząc go. — Mam doskonałe ogary i charty: marzyłem o taksie. Bardzom pani wdzięczny!
Podano do stołu i rozmowa stała się ogólną.
Nika była rozbawiona, wesoła, dowcipna, rozerwała nawet pana Seweryna anegdotami z życia sportowego; tylko Zagrodzki był roztargniony i markotny. Po obiedzie znowu począł biadać:
— Moja droga, czy my prędko ztąd wyjedziemy? Bo, mówię ci, ja się tu rozchoruję... nie mam snu, tracę apetyt. Matki listów boję się otwierać, tak nie rada, że ty karnawał opuszczasz! A tu sądny dzień, a tam podobno renta złota spadnie: muszę na gwałt sprzedawać.
Nika bawiła się psem, który jéj aportował rękawiczki, i nawet nie słuchała.
— Jeśli ci chodzi o polowanie, możesz je mieć tam, i w przyjemniejszém towarzystwie, niż nasz niemiec.
Przestała się bawić psem, wyprostowała się i rzekła niedbale: