Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/359

Ta strona została przepisana.

— Właśnie nie znam nieznośniejszego polowania, jak w towarzystwie. O wszystkiém tam myślą i gadają, tylko nie o zwierzynie. Ale kiedy ojcu tak już dokuczyło, możemy wracać; tylko nie pierwéj, aż sobie drugiego srokatego kuca dobiorę. Bez téj pary nie pokazuję się na ryngach.
— Winszuję, przezimujemy tutaj! — jęknął Zagrodzki. — Ja tego matce nawet się nie ośmielę napisać. Niech przyjeżdża po ciebie.
— Kuca srokatego widziałem kiedyś na wsi — rzekł Sokolnicki.
— Panie, tysiąc za niego! — zawołał Zagrodzki, łapiąc się według swego zwyczaju za kieszeń.
— Ale czy taki, jak mój? — zaprotestowała Nika.
— Ależ taki, taki! — zaklinał się Zagrodzki, aż się Sokolnicki roześmiał.
— Zdaje mi się, że ojciec jeszcze nawet mojego nie widział. Każę go zaraz przyprowadzić. Obejrzymy przy latarni.
Gdy wyszła, wołając służbę, Zagrodzki westchnął.
— Ja-bym, panie, tu siedział dla jéj przyjemności! Owszem, ona tu weselsza i zdrowsza; ale matka, panie, to jest moja żona, koniecznie chce ją wydać za mąż w tym karnawale. Jestem między młotem a kowadłem.
Sokolnickiemu mróz przeszedł po kościach.