Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/36

Ta strona została skorygowana.

czy został sam na ziemi, tak zbity, że ledwie po chwili na nogi się dźwignął i otarł krew z twarzy.
— Strzelają! O Jezu! rozbój! kryminał! — krzyczały kobiety, uciekając bezładnie do chaty.
— Kto strzelił? łapać go! brać! — wyli mężczyźni, rzucając się na oślep w ulicę, w pogoń.
Łabędzki, chwiejąc się, na podwórze wyszedł, do studni, i począł obmywać krew z twarzy. Orzeźwiło go to, ruszył w stronę dębiny i upadł nareszcie na drzewo, obok starosty.
— Ja panu mówił, że tak będzie — rzekł flegmatycznie Makar. — Pan to kiedyś życiem zapieczętuje. Ale kto to strzelił!
— Nie ja, bom strzelbę w czółnie zostawił. Życie mi ten strzał uratował. Ot zwierzęta!
Odzież jego była w strzępach, ręce i twarz ze skóry odarta. Trzymał się niesłychaną energią.
— Nu, co teraz będzie? — zagadnął Makar.
— Teraz pójdziemy znowu do nich i spiszemy protokół! — odparł spokojnie. — Nie lękajcie się, już wytrzeźwieni! Ja ich znam!
— A gdzie to Ihnat? — szepnął starosta.
Spojrzeli na siebie i zrozumieli się wzrokiem.
Uśmiech chytrego zadowolenia skrzywił wargi chłopa, i równie cicho dodał:
— Teraz pan będzie wiedział, że Wilki więcéj warci od innych!
— No, chodźmy — rzekł Szymon, wstając.