— No, i cóż się stało? Ojcu może dać soli trzeźwiących? Pytałam, rozmówiliśmy się i wszystko w porządku.
— Niko! gdyby matka...
— O tém wiedziała! Niech-że się ojciec uspokoi. Nie będzie wiedziała.
— Ależ to się rozejdzie! On się pochwali...
Nika podniosła głowę, oczy jéj sypnęły ognie.
— Tylko niech mi go ojciec nie szkaluje, bo to będzie ojca zięć! — rzuciła gniewnie.
— Oszalała! — mruknął Zagrodzki. — I on ciebie nie chce? Wiesz, że to ciekawe! Śliczna rozmówka: jak o kupno jakich akcyj, czy morgi gruntu! Ładnieś się skompromitowała, i dla kogo? Odłużony szlachcic, bez tytułu i stosunków. I jeszcze śmie odmawiać! To jest monstrualne, i gdyby to matka wiedziała, umarłaby ze wstydu i gniewu! No, kiedy tak, to ja tu ani dnia dłużéj nie bawię; ja nie mogę sam dźwigać odpowiedzialności za twoje szaleństwa. Ja nie będę mógł jutro na niego patrzeć. To jest straszne!...
Nika powiesiła strzelbę na rogach jelenich i wcale nie zmieszana, usiadła na kolanach ojca i poczęła, jak dziecko, bawić się jego brodą.
— Do rzeczy, tatku, i rozważnie. Podobał mi się, wybrałam go sobie, i dostanę; niech się ojciec z tą myślą pogodzi.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/362
Ta strona została przepisana.