Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/363

Ta strona została przepisana.

— Ależ on ciebie nie chce! On śmie! ciebie? Gdyby wiedział, ilu i jakich się o ciebie starało...
— A mnie się to tém bardziéj podobało. Nie chce, bo hardy, boi się łaski, posądzenia o interes...
— Pewnie się kocha w kim innym jeszcze! — oburzył się Zagrodzki, parskając z gniewu.
— Nie. Ma gust ojca: kocha mnie, ale jest uparty i narowny. To nic: to go nie minie.
— I ty tak mówisz? Ja-bym go znienawidził. No, ale mam nadzieję, że opamiętasz się, zapomnisz, i będziesz się sama kiedyś wstydziła tego wspomnienia. Jak-eś ty mogła tak się skompromitować? sama się narzucać?
— Jak o kupno akcyj lub gruntu! No, daruje ojciec, ale małżeństwo trochę ważniejszy interes od handlu papierami, i wolałabym przegrać kapitał, niż szczęście i całe życie. Rada z siebie jestem: rozmówiliśmy się, jak dwoje rozsądnych ludzi o kwestyi pierwszorzędnéj wartości. I dobrze... — zakończyła, całując go.
— A jam myślał, że to ten wasz flirt teraźniejszy, przeklęty wymysł! Co to będzie? Co to będzie? — stęknął Zagrodzki.
— Co ma być? Pójdziemy spać, bom okrutnie zmachana polowaniem — ziewnęła Nika. — Szkoda mi mego człeka, że przez upór, napróżno, będzie daléj się męczył i troskał złą dolą, ale teraz daremniebym go chciała przekonać. Muszę go zostawić w téj