Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/369

Ta strona została przepisana.

Pan Seweryn przez tę zimę zestarzał się i sczerniał, miał jakiś nieprzyjemny, tępy wyraz na twarzy, osłabienie i ociężałość w ruchach, zaniedbanie w ubraniu i nawet w sposobie jazdy.
Taks faworyt dreptał za nim, zamiast wiatronogich chartów, a on sam, pochylony niedbale na siodle, z głową w ramionach, miał minę żołnierza myślącego o dezercyi.
Jakże dalekim był ten wieczór, gdy śpiewano w Horodyszczu Tostiego piosenki...
Gdy wjechał między horodyskie poletka, spojrzał uważniéj wokoło siebie: były jednakowo nagie, puste, bez nadziei plonu; daléj na świeżo zasadzonych kartoflach stała woda, i uwijało się tam kilku ludzi, wśród których dojrzał Basię. Skierował ku niéj konia.
Powitała go uśmiechem, jak zwykle, ale widział, że uśmiech ten z trudnością jéj przychodził.
Zsiadł z konia i chwilę w milczeniu przyglądali się robocie ludzi, przekopujących spadki dla wody.
— Nic to nie pomoże! — rzekł wreszcie. — Kartofle te już zginęły. Jeśli masz siłę, to zaorz i posiéj jęczmień.
— Nie mam nasienia! — szepnęła. — Tyle tylko, co na inne pole.
— To posadź na nowo kartofle.
— I tych więcéj nie mam, jak na jeden siew.
— To kup nasienia.