Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/370

Ta strona została przepisana.

Uśmiechnęła się tylko gorzko, bez odpowiedzi.
— Au ciebie co słychać? — spytała po chwili.
— To samo, co u ciebie — odparł, prętem pokazując nagie oziminy.
— Gorzelnia już stanęła?
Kiwnął potakująco głową i dodał:
— Stanęła, bo teraz kolej na inne kieski. Padły już dwa woły i trzy krowy.
— Méj Boże! — jęknęła.
On stał, patrząc w ziemię, i dziwnie się uśmiechał.
— Aha, wiedzie się! — zamruczał szyderczo. — Słyszałaś o żwirze w Miernicy?
— Słyszałam; biedna Józia!
— Łabędzki dowodzi, że i u ciebie żwir jest.
— Ten poczciwiec wciąż i mnie tém cieszy. Obiecał szukać i rzeczywiście znalazł, ale rzeka rozdziela to miejsce od plantu. Ja nie wierzę w taki los, boję się zawodu. Aleś i ty pozbył się dwóch raków w Sokołowie: serwitutu z Omelną i sprawy ze szlachtą. Zawsze to postęp.
— W przyszłości; może już korzyści nie doczekam. Łąki zahaczone na kilka lat, szlachcie darowałem, com na nich wygrał. Tyle pożytku, że mam od nich robotnika, bo chłopstwo, co żyje, ruszyło na flisy i na dalekie roboty, w przewidywaniu głodu. Oni wytrzymają ten rok, my już nie.
— Nie mów tak! — szepnęła, wzdrygając się.