Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/371

Ta strona została przepisana.

— Trzeba mówić, trzeba trzeźwo się obrachować. Czyś ty liczyła, czém opłacisz procenty i ciężary?
Zamiast odpowiedzi, spojrzała na niego żałośnie.
— Ale jakże tego odstąpić? Życie się w to włożyło, myśl, uczucie, pot krwawy, łzy. I darować to wszystko, i rzucić, i odejść! To niemożebne! Pomyśl tylko, jakie to straszne.
— To śmierć! — mruknął. — Tobie może jeszcze nie przeczytano wyroku; mnie już.
— Jakto? — zawołała przerażona.
— Tak. Wypowiedział mi pożyczkę Burakowski, podał do sądu moje weksle Alter z Jeziora, zażądała spłaty Okęcka. Na Święty Jan mam spłacić 18,000 rubli. To wyrok śmierci na Sokołów.
Mimowolnym ruchem zgrozy zakryła sobie oczy.
On mówił daléj zmęczonym, tępym głosem:
— Gorzelnia zrobiła straty na sześć tysięcy, teraz zaraza wymiata obory, na polu pusto, rata bankowa zapłacona kredytem, który lada dzień trzeba zwrócić. Tu niema co się łudzić: muszę ustąpić. Pracowałem do ostatka uczciwie; nie mogę więcéj dłużéj.
— O Sewer! — szepnęła. — Nie upadaj na duchu. Możesz znaleźć kredyt na te spłaty. Łabędzki coś obmyśli.
— Nie! Już i on milczy, i sczerniał z troski Cierpimy obaj; niema wyjścia.
— A gdybyś się udał do stryja?