Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/376

Ta strona została przepisana.

nie. Czy ci nie żal swego życia i tych lat męki i pracy, coś włożył?
— Żal mi było matki, a przecie umarła — odparł. — Żal mój bezsilny jest i płonny. Co z niego!
Machnął ręką i rzekł, by rozmowę zmienić:
— Otóż i pan Baha tu zmierza, by ciebie zluzować. Nie macie dozorcy?
— Nie. Obchodzimy się tymczasowo. Tak ciężko płacić!
Pan Baha szedł od dworu, podzwaniając kluczami i na powitanie — zawołał do pana Seweryna:
— Pan to ma szczęście do panny Zagrodzkiéj.
Sokolnicki drgnął.
— Co? Przyjechała! — zawołał, blednąc.
— Jeszcze nie, chociaż państwo zawsze się tu spotykają. Ale tymczasem jest tylko ztamtąd strzelec z listem do panny Barbary. Nie chciał mi listu powierzyć.
Basia zarumieniła się z radości.
— Chodźmy! — zawołała, ruszając ku domowi.
Pan Seweryn powlókł się za nią opieszale.
— Mówiłam ci, że pamięta. Tylko się dziwię, że sama nie przyjechała.
Sokolnicki milczał.
Spotkali strzelca w bramie. Błotem był obryzgany, a koń jego zmordowany doszczętnie. Podał na czapce list.
— Państwo dawno przyjechali? — spytała Basia.