— Już dziesięć dni bawią. Panienka na drugi dzień zachorowała.
— Chora? — spytał Sokolnicki żywo.
— O, myśleli, że umrze!... Doktor przyjechał z zagranicy. Sądny dzień u nas. Pani mdleje wciąż, a pan płacze i płacze.
Basia czytała kartkę, pisaną ołówkiem. Pan Seweryn badał sługę.
— Cóż było panience?
— Przemokła na polowaniu. Mówią, że to zapalenie płuc. Kaszle okropnie. Dwa konie cugowe padły z pędzenia po doktorów. Było ich pięciu, i ten największy, z zagranicy.
— Masz, czytaj — rzekła Basia, podając mu kartkę.
Sokolnicki chciwie wlepił oczy w papier i pożerał wyrazy:
„Droga panno Barbaro! Byłam o krok od raju czy czyśćca, dlategom dotąd nie przyjechała do pani. Jestem już zdrowa i żyć chcę i będę, ale moi ojcowie gotowi mnie trzymać w wacie całe lato. Nudzę się i tęsknię za wami, żądam wieści o waszych pracach, biedach, postępach i doli. Proszę spełnić uczynek samarytanina: pojechać i w moje rany wlać oliwy i wina. Miałam wielkie strapienie: zakarmili mi kuca, którego mam od pana Sokolnickiego, spudłowałam do głuszca, i Woyna tu za nami przyciągnął.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/377
Ta strona została przepisana.