Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/386

Ta strona została przepisana.

zaściankowy: jasny perkalik, w domu skrajany i uszyty; ale wyrażała się poprawnie, straciła dzikość w spojrzeniu i mowie, nabrała ogłady i śmiałości.
— W Horodyszczu wyglądają panny Antoniny — rzekł.
— Już tam jadę. Pan Szymon obiecał, że pozwoli Hipkowi ztąd mnie jego koniem odwieźć. Dziadek mnie puścić nie chciał, prawiem się wykradła.
— Nie straszno ci na służbę iść? — spytała Morska.
Antolka wzruszyła ramionami.
— Ochotnie i wesoło.
„Wierzę! — pomyślał Sokolnicki. — Teraz Szymon nie wylezie z Horodyszcza. Szkoda go, chociaż dziewczyna śliczna i lepiéj uczynić łaskę, niż jéj doznać.”
Słońce schyliło się nad lasy; Hipolit nie wracał. Sokolnickiego opadła niecierpliwość, by ten dzień prędzéj przebyć. Jutro pojedzie do Głębokiego, musi pojechać, choćby tę bytność miał nieznośnie przecierpiéć.
Zostawił na kartce parę słów do Szymona i odjechał. Słońce zaszło zupełnie i ciemna noc już była, gdy się zbliżył do Sokołowa.
Troski jego chwilowo pierzchły, całą drogę przemarzył.
Zła dola przecie skończyć się musi: tylu wytrwało, przecierpiało, zniosło biedy okropne, i pozostali na swojém! Byle kredyt znaléźć, od klęsk się opędzić,