Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/389

Ta strona została przepisana.

Pan Seweryn popatrzał na nich, odzyskując panowanie nad sobą, zdjęty niezmierną wzgardą.
— Puść ich, Hipolicie! — rzekł, spluwając.
— Jakto? — zdziwił się gajowy.
— Puść! Wiemy, kto są i czem są. Szkoda twoich i moich uczciwych rąk na takich łotrów! Niech ich sąd bierze.
— Dalibóg, nie puszczę! — zbuntował się Hipolit. — Wolno panu na nich plwać, jako panu, ale jam ich osaczył i nagnał: ja ich nie puszczę.
— Puszczaj! Nie masz prawa mnie wiązać — wrzasnął młynarz. — To jest gwałt, bezprawie! Ja was skarżyć będę. Ty w ostrogu za to siedzieć będziesz!
— Pokaże się na sądzie, czy wolno ludzi zabijać! — dodał Szumlański zuchwale.
— Gadzino! — warknął wściekle Hipolit.
Ale już się Sokolnicki oburzył.
— Pokaże się! Tak! Ty będziesz skarżył, złodzieju, mnie! Więc kiedy tak, precz mi z domu i z majątku!
— To mi zapłać, coś winien! — wrzasnął Szumlański.
— To mi zwróć arendę! — dodał młynarz.
— Ubiję ich, panie! — dysząc, zawołał Hipolit.
Sokolnicki czuł, że i sam opamiętanie traci, że mu oburzenie krwią zalewa oczy.
Szczęściem, tentent się rozległ; wpadł konno