Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/391

Ta strona została przepisana.

kto żył w Sokołowie, i sądny dzień zapanował pod szopą, wkoło wozów i przestępców.
Szumlańscy, widząc, że się nie wykręcą, miotali przekleństwa, odgrażali się zuchwale, chcąc rozdrażnić dziedzica; reszta oficyalistów milczała ponuro, niechętnie, trzymając stronę towarzysza.
— Nie wytrzyma pan! — szepnął Szymon do Sokolnickiego. — Proszę odejść: mam pańską plenipotencyę, ja to załatwię. Oni pragną wybuchu, nie będą go mieli. Niech pan idzie do domu. Mnie z cierpliwości nie wyprowadzą...
Pan Seweryn usłuchał, przyznając mu słuszność. Czuł potrzebę zdeptania tych nikczemników, oplwania ich, a musiał milczéć!
Zmęczony, wstrząsany dreszczem wściekłości, poszedł ku domowi. Po drodze wstąpił do obór, widząc tam światło, i zastał Iliniczową nad zwłokami dwóch krów i rasowego stadnika, które przed chwilą zmiótł karbunkuł. Popatrzeli na siebie posępnie i, nie mając słów na wyrażenie znękania, poszli milcząc ku domowi.
Przy jednym budynku panował wrzask klątw na okradzionego chlebodawcę, z innych poczęli pastuchy wyganiać bydło, ryczące posępnie, na pola, precz od zapowietrzonych obór.
Zdawało się Sewerynowi, że nad jego głową unosi się wielki czarny ptak, który mu pazury zapuścił w mózg, a skrzydłami łopoce, jak żałobną cho-