Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/393

Ta strona została przepisana.

— Szlachta nie pójdzie na ratajów! — rzekł pan Seweryn.
— Pójdzie!...
— Ano to jedź! — zawołał Szymon, rzeźwiejąc — a ja do Wilczycy się udam. Wezmę pańskiego konia.
— Bierz, co chcesz! — apatycznie odparł pan Seweryn. — Ja chyba wezmę łopatę i sam zagrzebię padłe w nocy bydlaki, bo pastuchy nie chcą tego robić.
Po chwili rozeszli się.
Gdy przyjechała Basia z Głębokiego, znalazła pana Seweryna rzeczywiście kopiącego dół na wygonie. Wiedziała już o wszystkiém od Iliniczowéj, więc, zamiast pytać lub ubolewać, rzekła:
— Karbunkuł już jest i w Głębokiem.
— Co dla nich to znaczy! — mruknął. — Byle do ciebie nie doszedł.
— Jak Bóg da! — westchnęła.
Wybuchnął:
— Więc to Bóg daje? Jeśli tak, po co się upieramy, skoro On chce, byśmy zginęli, precz ztąd poszli? co mu czynimy na przekór, krzyżujemy Jego wolę?
— On chce, byśmy cierpieli!
— To więcéj niż cierpienie: to zguba!
— Po co mi to powtarzasz? — oburzyła się i ona wreszcie. — Mój ciężar większy niż twój, moje położenie rozpaczliwsze.
— Więc czego czekasz, po co gwałtem oczy zamykasz na prawdę?