Pan Seweryn osiwiał na skroniach, wzrok miał często nieprzytomny, prawie się nie odzywał; nawet Szymon sposępniał, przestał bywać w Dubinkach, tylko się włóczył po świecie, szukając kredytu, wymyślając sposoby ratunku i wyjścia.
Tak mijały tygodnie, do fatalnego terminu pozostało zaledwie dni dwadzieścia.
Pewnego dnia, na ulicy, w miasteczku spotkał pan Seweryn Ilinicza. Obadwaj weszli do kassy rządowéj i wobec ścisku musieli czekać na swoją kolej.
— Cóż porabiasz? — spytał Ilinicz.
— Tutaj? Płacę akcyzę miesięczną.
— Jakże tam u ciebie? Źle podobno.
Wobec złośliwego tonu pan Seweryn zmógł skargę.
— Jak u wszystkich — odparł.
— Myślę, że pani Józefa rychło zostanie bez dachu. Powiedz jéj, że może do mnie wrócić. Mój młyn za tydzień puszczam w ruch. Zboże sprowadzam barkami, bo wy i na chleb będziecie u mnie kupowali.
— Być może — mruknął pan Seweryn.
— Jeśli będziecie mieli za co! — zaśmiał się Ilinicz.
— Ano, pewnie żebrać nie pójdziemy!
— Proszę cię — zagaił znowu Ilinicz — czy wypłacisz Burakowskiego? On tych pieniędzy terminowo potrzebuje do spółki ze mną.
— Ach tak? Więc na to wymawia kapitał! Ano,
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/395
Ta strona została przepisana.