Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/398

Ta strona została przepisana.

Szymon drgnął.
— Jeszcze mamy dwadzieścia dni — stęknął Szymon.
— Tak, a potém licytacya.
— I pan się zaangażował z nim? — spytał bez tchu Szymon.
— Nie, nie mogłem! — szepnął Sokolnicki.
Basia bez słowa objęła go za głowę i pocałowała w czoło, a Szymon za czapkę wziął i rzekł:
— Niech pan poczeka choć do jutra, chociaż do mego powrotu.
— Gdzież lecisz? Oszalałeś!
— Można oszaleć w takiéj nędzy! — odparł, żegnając się śpiesznie.
— I co mu się jeszcze roi! — ruszył ramionami Sokolnicki. — Nie wiesz, gdzie jedzie?
— Nie wiem! — odparła Basia. — Ale wiem, gdzie-byś mógł dostać kredyt.
— Gdzie?
U Zagrodzkiego.
— Za nic! — żachnął się. — Niech trzyma pieniądze dla zięcia.
— Dla jakiego zięcia?
— Dla Woyny! Przecie panna Zagrodzka idzie za mąż...
— Pierwszy raz słyszę. To plotka! Nika wyjechała na wyścigi do Warszawy.
— Więc cóż to ma do tego?