żący na dnie. Schylił się, dotknął ręką i, nic nie mówiąc, odbił od brzegu.
Płynęli w zupełném milczeniu, i wnet cisza pustki znowu ich ogarnęła.
Wtedy Szymon przykucnął w łodzi i szeptem spytał:
— Ihnat, to ty strzelił?
— Nie, panoczku! — odparł podobnież chłopak.
— Aha! A zkądeś ty się wziął?
— Gonił tego, co do was strzelił, ale rady nie dał. A żal! Strzelba taka dobra! Byłaby moja!
— Zkądże wiész, że dobra?
— A bo to był Makarewiez.
— Który?
— Marcin.
— To i Hipolit Adamów był z nim?
— Nie! Sam był! A silny, bestya! Szkoda strzelby, szkoda!
— Jeśliś ty nie strzelał do téj ciżby, co mnie powaliła, to dobrze. Życie mi ten ktoś uratował, ale wolę nie wiedzieć kto, bo-bym musiał go oskarżyć o bezprawie! No, dziś mi się udało, alem zbity na kwaśne jabłko. Dowieziesz mnie, chłopcze, do leśniczówki? bo sam nie dam rady.
— Dowiozę, niech się pan ułoży i spocznie. Źle było, to prawda, ale przecie lachy musiały nam ustąpić!
Szymon na dnie czółna legł i mało co daléj pa-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/40
Ta strona została skorygowana.