Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/402

Ta strona została przepisana.

jéj druga, o Sokołów. Snadź Szymon nic nie wskórał, gdy bawił tak długo.
Zajechała przed furtę marszałka, poczęła dzwonić i czekać cierpliwie. Zadzwoniła raz, drugi i trzeci, potém jeszcze głośniéj: nikt nie otwierał. Minął kwadrans i więcéj: Basia wciąż czekała.
Wreszcie jéj woźnica rzekł:
— Może wyszedł stary pan na miasto?
— Nie, nie wychodził dzisiaj — rzekła jakaś kobieta z sąsiedniego domu. — Ja mu przecie co rano samowar nastawiam; a ot dziś czekam i czekam, a nie otwiera. Może zasłabł? Trzebaby było dostać się tam przez cmentarz, od tyłów.
— Chodźmy! Pokażecie mi drogę — rzekła Basia.
Poszły w zaułek, znalazły przejście w zmurszałych sztachetach cmentarza i, brodząc po zielsku i rumowiskach, dostały się do posesyi marszałka.
Żadnego ruchu ni głosu. Basię ogarniał strach. Drzwi były przymknięte od ganku, a na progu leżał mosiężny łańcuch, część starego kandelabra.
— Zkąd to tutaj? — rzekła Basia do kobiety.
— Oj, tu coś czuć niedobrego — odparła tamta, wchodząc pierwsza do sieni. — Jezus, Marya! — wrzasnęła nagle, odskakując.
Basia, dygocąc cała, zajrzała i zrazu zobaczyła tylko w izbie na lewo marszałka, siedzącego w fotelu.