Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/403

Ta strona została przepisana.

Dopiero gdy spojrzała wokoło, zobaczyła ślady okropne: krew na podłodze, sprzęty poprzewracane, komody odbite, a marszałek był trupem strasznym, w poszarpanéj odzieży, z głową rozbitą siekierą, jego własną siekierą do rąbania drew, która leżała na podłodze.
— Jezus, Marya! — wrzeszczała kobieta, rzucając się do furty.
I Basia nie znalazła odwagi wejść do izby.
Kobieta szarpała furtę, wyjąc w niebogłosy, na ulicy zgiełk się robił i rozległ się głos policyanta: „Otwierajcie! Co tam się dzieje?”
— Zabili go! Trup, trup! — krzyczała kobieta. — Ja po klucze nie pójdę. One przy nim leżą! Za nic nie wezmę.
Policyant począł kląć i wreszcie widząc, że wywalenie kutéj furty zajmie dużo czasu, poszedł naokoło. Za nim ciżba przechodniów zalała podwórze.
Policyant znał Basię, przywitał ją.
— Co tu się stało? — zagadnął wchodząc i umilkł. — Zabili go... o... i grabież. Hh, już zimny i twardy. A widać, że się bronił! Ot tobie i miliony! — zakończył obojętnie, prawie z niechęcią: tak ten sknera znienawidzony był w miasteczku.
— Méj Boże, zamordowali go... — szepnęła Basia. — Ale kto?
— To robota dla sędziego śledczego. Trzeba zamknąć, straż postawić i pójść z wiadomością.