Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/406

Ta strona została przepisana.

ny. Pospólstwo podejrzewa tego zbiega, Liszkę. Tymczasem cały kram spada mnie na głowę. Nie mogę tylko pojąć, gdzie jest Szymon?
Basia odwróciła się milcząc.
— On tam bywał? — spytała po chwili.
— Nie wiem. Raz podobno wstąpił i nasłuchał się absurdów. Jednakże biedny stary! Tak ohydnie zginąć! Ty wracasz? Przyślij mi Szymona, jeśli go spotkasz. Jutro pogrzebiemy nieboraka.
Basia odjechała zmęczona, wyczerpana okropnie.
Dwie myśli torturowały ją bezustannie: ci żydzi wierzyciele, których nie znała, a którzy spadną jak kruki, i ten łańcuszek, który nieznacznie zdjęła z klamki i nad pierwszą rzeką rzuciła do wody.
Dlaczego to uczyniła, sama nie wiedziała: rządził nią strach okropny, podejrzenie, którego się wstydziła wyrazić.
W Horodyszczu już wiedziano o wypadku; na pół drogi spotkała ojca i Bahę, jadących po nią.
Musiała opowiedzieć całe przejście.
— Jakie życie, taka śmierć! — zdecydował Baha. — Tylko szkoda, że zginęły pieniądze. Zdałyby się panu Sewerynowi. Ta rudera mało co warta!
— Ale kto to mógł popełnić? — rzekł Oyrzanowski.
— Pierwszy lepszy zbój! Wielka sztuka! Stary był ciągle dla nich pokusą, tylko się dziwię, że dawniéj tego nie zrobili. Cóż Łabędzki na to?