miętał. Spełniał swoją powinność do kresu; teraz go otrzymane razy powaliły bólem i zmęczeniem okropnem. Leżał jak drewno, stękając co chwila. Gdy dobili do wsi, Makar z synem przenieśli go na rękach do drugiego czółna i powieźli do domu.
Gdy zostali z nim samym na pustéj rzece, starosta szeptem zagadnął syna:
— Zabiłeś Makarewicza?
— Nie wiem, może! Napadłem go z tyłu, uderzyłem w głowę, upadł. Zaciągnąłem w łozę, alem się śpieszył, więc uchwyciłem strzelbę — i w nogi!
— Poznał ciebie?
— Nie. Czarno było jak w piecu. Ja jego uchem wytropiłem.
— To dobrze! A strzelba w rzece?
— Tak. Aj, szkoda mi jéj!
— Niech przepada! Za tę sztukę, coś zrobił, można pójść, gdzie bawi Tekli ojciec. Ty milcz, pamiętaj!
— Oho, czy ja głupi! Bądźcie, bat’ku, spokojni. Nie powiem nawet babie.
Po chwili Makar rzekł:
— Ależ nasz lach zawzięty! Ot, sługa taki to skarb.
— Powiadają téż, że go pan bardzo uważa.
— Jakżeby nie miał hołubić! A toć to ten zatraceniec w piekło pójdzie za pańskiém.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/41
Ta strona została skorygowana.