Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/411

Ta strona została przepisana.

lonie się zakręcił. Ona téż wstała i wyszła do ogrodu.
Po chwili Zagrodzki wysunął się za nią i dogonił już koło stajen.
— Co ty myślisz? — szepnął.
— Dysponuję sobie konie do Horodyszcza! — odparła.
— Jakto? Chcesz tam jechać, zaraz? A goście?
— A mnie co oni obchodzą? — ruszyła ramionami.
— Ależ się domyślą czegoś! Co matka powie? Pozwól, ja pojadę, ja mu zaproponuję pożyczkę.
— Któréj odmówi. Nie, ja muszę jechać i to załatwić. I słusznie, przeciągnęłam strunę! Ojciec niech mi da swoje akcye.
— Dam, dam! Ale wiesz, one teraz spadły; żeby przetrzymać do sierpnia, zarobiłoby się!
— Niech sobie ojciec tę różnicę odrachuje z mojéj wyprawy! — odparła pół żartem, pół gniewnie.
— O! Albo-to matka na to pozwoli? — markotnie mruknął, ale poszedł bez ociągania się do kasy.
Nika chodziła przed stajnią, nim jéj zaprzężono konie. Nie zadała sobie nawet fatygi pożegnać gości; może, pomimo swéj odwagi i samowoli, nie chciała się narazić na rozprawę z matką. Ojciec przyniósł jéj do stajni gruby pugilares, panna służąca — okrycie i kapelusz; siadła do powoziku, wzięła lejce i bat od grooma, i wtedy dopiero uśmiechnęła się do ojca.