— Jutro wrócę z nim, po błogosławieństwo do matki — rzekła po francusku. — Tymczasem radzę ojcu wykręcić się także, bo będzie burza!
I ruszyła pewna zwycięstwa, ale nie rada z siebie, że dopuściła do ostateczności.
— „Co ten biedak wycierpiał!” — myślała z goryczą i żalem.
Zagrodzki długą chwilę stał pod stajnią, wahając się co czynić. Wszelkie zasady konwenansów nie wytrzymały jednak strachu przed żoną.
— Eh, dajcie mi wózek! Pojadę do lasu! — zawołał na stangretów i uciekł.
Nika pod wieczór wjechała w świerkowy szpaler horodyski i zaraz w bramie dowiedziała się od chłopaka, że państwo poszli do kaplicy.
— Było dziś nabożeństwo za nieboszczkę panią, a teraz poszli do grobów.
Nika ruszyła za nimi. Ogród, w pełni zieleni i rozkwitu, nie czynił ponurego wrażenia. Wielkie cienie kładły się już od drzew, a po polankach złoto było od zachodu. Przez kraty grobowych okien rozlegał się głos Basi, odmawiającéj pacierze za zmarłych; odpowiadali Oyrzanowski i Baha.
Nika weszła cichutko i przyklękła u progu, by im nie przerywać. Wtedy dopiero spostrzegła w kącie Sokolnickiego, który, oparty o trumnę matczyną, nie modlił się, ale patrzył ponurym, tępym wzrokiem przed siebie, duchem tu nieobecny.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/412
Ta strona została przepisana.