Przeraziła się, tak się zmienił. Przez pół osiwiał, policzki mu wpadły, twarz się pobruździła, do siebie był niepodobny. Wtedy ogromne, serdeczne współczucie pchnęło ją ku niemu: wstała i podeszła do trumny, przy któréj klęczał.
Na szelest obejrzał się, ale żaden promień nie oświecił mu twardych rysów. Pochylił milcząc głowę i znowu patrzył przed siebie, w próżnię.
Ale i Basia spostrzegła gościa i zakończyła modlitwy. Nika wyszła pierwsza, przywitała się w kaplicy. Wszyscy oni byli smutni i zgnębieni, tylko Oyrzanowski rozmowę zagaił, pytając o zdrowie rodziców.
— Ojciec się lada dzień do Karlsbadu wybiera, my z matką na Helgoland. Radabym zostać, ale jestem „osobnikiem zostającym pod władzą”.
— Nie ciężka władza i obowiązek! — uśmiechnął się Oyrzanowski.
— Tak się zdaje, ale pan nie uwierzy, jak nieznośnie trzy ćwierci roku żyć w hotelach i kufrze. A, jak się masz, Kastor! — powitała taksa, który ją poznał i bardzo się ucieszył.
— Niema pana Łabędzkiego? — spytała pana Seweryna.
— O! ten ma już wieczny spokój! — odparł posępnie.
— Nic może być! Człowiek nie ginie, jak kamień w wodzie. Ja zaczynam przypuszczać, że on żyje.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/413
Ta strona została przepisana.