Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/414

Ta strona została przepisana.

— Gdzie? Jak? To niemożliwe! Cały świat go szuka.
— Przecie ze zdobyczą nie umknął! — mruknął Baha.
— To nie, ale i w zniknięcie takie nie można wierzyć. Znajdzie się żywy i cały.
Pan Seweryn głową potrząsł, ale Basi pojaśniała twarz, i z wdzięcznością spojrzała na Nikę.
— Może Bóg da! — szepnęła. — W tym roku dosyć było nieszczęść.
— Podobno w zbiorach pańskiego stryja było wiele starożytności? — znowu zwróciła się Nika do Sokolnickiego. — Jeśli pan sprzedawać myśli, proszę o pierwszeństwo.
— Na pół roku jest to opieczętowane. Potem Basia pani pokaże. Proszę zabierać...
— A pan sam nie łaskaw pokazać?
— O! mnie wtedy już tutaj nie będzie! — mruknął.
Zapanowało milczenie posępne, które ciężkiem westchnieniem przerwał Oyrzanowski.
Nikt nie odpowiedział. Wielki ciężar, jak kamień grobowy, leżał wśród nich i tłoczył dusze.
Nawet Nika straciła humor i swobodę, zwątpiła o swojéj mocy i dobrym skutku zamiarów.
U progu domu Baha i Sokolnicki poszli do oficyn; oni we troje zostali w wielkiéj sali.
Wtedy Nika spytała śmiało: