Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/425

Ta strona została przepisana.

— Chodźmy, posłuchajmy. To Łabędzkiego pupile! — odparł Baha, który przed chwilą był wszedł i teraz ręce zacierał.
Poszli tedy i ujrzeli dziwną scenę.
Wielką sień wchodową, oświetloną dwiema lampkami, po kątach mroczną, zajmowała gromada ludzi, mężczyzn przeważnie, chociaż było i kobiet kilka, i nawet niemowląt kilkoro na rękach matek.
Stali w kupie, milczący, skupieni, wypchnąwszy z szaréj massy na przód starego Adama, Seweryna Dubinieckiego i Makarewicza. Zaraz za tymi stał, błyskając swą blachą i lufą nieodstępnéj strzelby, Hipolit, patrzący z pod brwi, blady i drżący. Daléj słabe światło rozjaśniało odkryte głowy, oczy pałające, twarze twarde i zawzięte.
Tłum ten wrzał, ale się hamował i dysząc, milczał.
Pan Seweryn, gdy po nich spojrzał, uczuł niespokojne bicie serca, jakby nieznaną dotąd trwogę, i nie pewnym głosem pozdrowił:
— Dobry wieczór wam!
Pomruk poszedł po tłumie i znowu milczenie.
Wtedy Hipolit dziada swego trącił i ten się ozwał:
— My tu z czynszem przyszli do pana.
— A po cóż? — odparł Sokolnicki. — Nakazałem wam przez Hipolita, żebyście się z czynszem wstrzymali, bo może już kto inny czynsz od was brać będzie. Mówiłeś im to, Hipolicie?
Po licu mrukliwego olbrzyma ognie przeszły.