Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/426

Ta strona została przepisana.

— Nie mówił! — rzekł, występując na przód i sięgając do swéj blachy. — Ja, Łabędzkiego szwagier i druh, z takim rozkazem na Dubinki nie pójdę, bo-by mnie nieboszczyk z tamtego świata zdrajcą nazwał! Ja ni to mówić się nie godził, ni służyć nie chcę.
Blachę szarpnął, od surduta oderwał i wraz ze strzelbą przed Sokolnickim na stole położył. W tłumie zawrzało burzą, a Makarewicz groźnie się odezwał:
— Nikt inny, tylko pan czynsz brać od nas będzie. Nie dla kogo, tylko dla pana my zaniechali sprawy i słowa dotrzymujemy. Szymon Łabędzki nam poprzysiągł, że dwór nas nie zdradzi. Dlaczego pan broni się od tych pieniędzy?
— Bo mam sprzedać majątek.
Tłum się zakolysał, zawrzał, i już nie jeden groził, ale zakrzyczało wiele głosów:
— A toć zdrada na nasze głowy!
A Seweryn Dubiniecki donośnie rzekł:
— A Szymon prorok był. Teraz kto ostanie dziekana na procesyi pod ręce prowadzić? Teraz nam biednym zguba!
Kobiety poczęły szlochać, a stary Adam do pana Seweryna się zwrócił:
— I jakże to pan uczynić może? Jestże na to prawo i pozwolenie przed Bogiem i sumieniem? O zagonek ludzie się zabijają: a pan chce ustąpić taki