Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/428

Ta strona została przepisana.

— Nie wolno! Szymon mówił! — zakrzyczeli wszyscy.
Stary Adam o krok postąpił i dotknął ręką ramienia zadumanego Sokolnickiego.
— Słyszy pan? Niech pan przeczyta. Hiob na gnoju siedział, z mocarza tak zostawszy, i cóż? hańby nie miał! I wrócił mu Bóg stada i sługi, zboża i wina, i synów i córki wychował! A pan czego się zestrachał? A Bóg-że gdzie? Czego się pan boi?
Sokolnicki to bladł, to czerwieniał. Czuł ściskanie w gardle, bał się słowo powiedziéć, by głos go nie zdradził, bał się na nich spojrzéć.
Wtém poczuł, że go ktoś trąca w ramię: obejrzał się. Nika z Basią stały za nim i Basia szepnęła:
— Sewer, przecie nie możesz się wahać.
I ujrzał oczy Niki, płonące zapałem, i rzekła mu zcicha:
— Téj sceny zazdrościć panu będę do śmierci. Warto dla niéj żywot przecierpiéć!
Tedy pan Seweryn ustąpił. Spojrzał po tłumie, wyprostował się, głęboko odetchnął i rzekł:
— A no, to wasza wola. Składajcie czynsz!
I tłum, jakby odetchnął i rzucił się do stołu, ale stary Adam ich sobą zasłaniał jeszcze i, podniósłszy rękę, krzyż w powietrzu naznaczył.
— To niechże pana pobłogosławi Ojciec, Syn i Duch Święty, Amen! — wymówił uroczyście.
Pan Seweryn pochylił głowę i przeżegnał się, po-