Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/429

Ta strona została przepisana.

tém, popchnięty wielką siłą, twardą prawicę starego patryarchy uścisnął, i wtedy tłum go ogarnął, witając ze łzami.
Uczyniło się zamieszanie, wśród którego Basia odnalazła Hipolita i przypięła mu nanowo blachę do piersi.
— Po Szymonie tyś został! — szepnęła mu rozrzewniona. — Będziesz mu, jak ten biedak, wiernym.
— Tak-em mu poprzysiągł! — odparł posępnie — i poprzysiągłem śmierć tym, co go zabili! Nie znajdzie ich nikt, a ja znajdę!
— Masz na kogo podejrzenie?
— Podejrzenie? Mam prawie pewność! Szukam dowodów. Jeśli znajdę — pójdę do sądu; jeśli nie — sam się rozprawię. Krwi jego nie daruję.
Błysnęły mu dziko oczy.
— A ja-bym chciała, by choć krzyż miał na mogile! — szepnęła Basia. — Żeby on był dożył dnia dzisiejszego i zobaczył swéj pracy owoce!
Tymczasem pan Seweryn wydostał się z trudem z objęć szlachty i za stołem usiadł. Ludziska poczęli dobywać szmatki, woreczki i składać przed nim ratę czynszową.
Były to drobne sumki, same miedziaki. Zwykle jednak ta wypłata odbywała się z trudem, opornie i niechętnie: każdy zwłóczył i zalegał.
Teraz na ambit wzięli panowie bracia. Każdy płacił co do grosza, bez żadnéj reklamacyi.