Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/430

Ta strona została przepisana.

Pan Seweryn znał ich wszystkich; wywoływał po kolei; stos miedziaków rósł na stole.
Gdy ostatni oddał należność, stary Adam odsapnął i rzekł:
— Daj-że Boże panu stokrotną korzyść z groszy tych! Z serca nam ciężar spadł. Dziękujemy panu!
— To ja wam! — odparł pan Seweryn. — Dziękuję za dobre słowo i otuchę. Na Święty Jan proszę was, byście, jako dziś, razem przybyli do kościoła. Za Szymonową duszę pomodlimy się wszyscy.
— Przyjdziemy! — odpowiedział tłum, cofając się do drzwi.
Po chwili w sieni było pusto. Pan Seweryn, poważny, ale już nie ponury, zwrócił się do Basi i Niki:
— Z za grobu Szymon jeszcze mnie utrzymuje! — rzekł. — I otom został...
— Przepyszny był ten stary! Co za wiara wielka! — zawołała Nika.
— Drwi z wszelkiéj logiki i rachunku...
— I musi tryumfować! — zakończyła Nika.
— I otom został! — powtórzył Sokolnicki zamyślony, ale dziwnie spokojny.
— I jestem pewna, że ma pan teraz jedno pragnienie: leciéć do Sokołowa? — uśmiechnęła się Nika.
— Zkąd pani to wie? — zdziwił się.
— Rozumiem, jako żołnierze blizny kochają, a matki dzieci. Leć pan!
— Nie mogę. Pierwéj do miasteczka mi droga.