Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/432

Ta strona została przepisana.

Urwał i po chwili rzekł:
— To pieśń weselna mazurska.
— Wątpię, czy miła dla nowożeńców — rzekła.
— Ale prawdziwa! Marzenia człowiek nigdy nie doprowadzi do ołtarza.
— Zwłaszcza gdy nie chce — rzuciła.
— Bo nie może — odparł.
Znowu milczeli, ale go noc rozmarzała do szczętu: więc znowu nucić począł:

Idzie ona od ołtarza, stanęła przy mnie
I tak głosem żałośliwym mówiła do mnie:
Weź chusteczkę, otrzyj oczki, nie płacz tak wiele,
Bo mi widać Bóg przeznaczył z innym wesele.

— Szkoda, że nie dodała: „mazgaju!” — rzekła Nika.
— Szkoda, że po niéj płakał — odrzucił gorzko.
Nika zwróciła się do niego:
— Skargi zawiedzionych dziewcząt rozumiem, ale skarg zawiedzionych mężczyzn — nie. To ani logiczne, ani poetyczne nawet. Myślałby kto, że pan się kochał bez wzajemności.
— Czy raz? Chociażby ten nieszczęsny Sokołów.
— To więcéj, niż kochanie, to już ślub. I po za tém kocha pan tylko siebie; więcéj nic i nikogo.
— Tak mi snadź przeznaczono, bo gdym na chwilę o czém więcéj zamarzył, los mnie smagał, smagał.
— Aż pan się uląkł, i marzenia wykreślił.