— Tak. Nie stać mnie na taki zbytek.
Ruszyła ramionami.
— Brzydko brzmi fałsz wobec téj cudnéj nocy i téj pieśni. I maleje pan w téj chwili wobec téj sceny uroczystéj, którą przeżywszy, człowiek powinien się udoskonalić i podnieść.
— Na bohatera-m się nie zdał. Zwykły, pospolity ze mnie człowiek.
— Zupełnie niepospolicie tylko uparty i fanatyk swéj pych.
— Gdybym był Woyna, pani-by to nazwała honorem.
— Co takiego? — spytała, patrząc mu w oczy.
Zmieszał się i wzrok spuścił.
— To, że nie chcę łaski i jałmużny.
— Nie wiem, o czém pan mówi.
— Pani wie, tylko udaje...
— Ja udaję?! O, co to, to nie! Nigdy nie udaję. Tylko współczucia żadnego pan we mnie nie wzbudza; co najwyżéj żal, że się pan zmarnuje, jeśli się nie upamięta.
— Żebym ja się stał bogatym! — rzekł napół do siebie i urwał, podnosząc na nią oczy.
Milczała, zapatrzona w srebrny, miesięczny krajobraz.
— Pani się gniewa na mnie?
— Ani trochę. Słucham owych pieniężnych zapewne projektów.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/433
Ta strona została przepisana.