— Pani inną była wtedy, zimą.
— O, najzupełniéj. Nie przeczę, ale się dziwię, że pan to chce wspominać.
— Jam nie zapomniał ani jednego słowa, ani jednego spojrzenia pani. Duszę-bym sprzedał, żeby zostać bogatym.
— Po co?
— Żeby panią zdobyć! — szepnął.
— Czy mnie pan ma za rzecz do kupienia? Porozumiejmy się, i niech się pan nie łudzi, nie zbiera i nie marzy o takim rezultacie. Zimą wtedy było mi obojętne, czy pan bogaty lub nie. Obraził mnie pan, postawiwszy kwestyę uczucia na gruncie pieniężnym. Teraz ja ją na ten grunt przenoszę — i bogatego nie przyjmę, bo do kupienia nie jestem.
— Więc pani chciała mnie kupić! — żachnął się.
— Wstrętny pan jest z tém obrzydliwém złotem! Chciałam serca pańskiego i wspólnéj pracy.
— A ludzie jak-by mnie nazwali?
— Ludzie? o co panu chodzi? Ano, to niech-że pan teraz do nich idzie po szczęście, ich zdobywa! Ale przynajmniéj proszę nie stawiać się w roli ofiary wobec mnie. Stało się, jak pan chciał, zgodnie z honorem i opinią ludzką.
— Wolno mi przecie wyznać pani, że cierpię...
— A mnie wolno nazwać to cierpienie po imieniu. To jest fantazya bezrozumna, dziecinna, że nie powiem gorzéj.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/434
Ta strona została przepisana.